piątek, 5 lutego 2010

Rozdwojenie (jaźni?)

Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał. Tia... I skąd my to znamy. Ileż to razy przeżywałem dokładnie to samo: Słowo mnie zachwycało, wciągało, radowało (!), by zaraz napełnić niepokojem - że "niemożliwe", że "nie dla mnie", że "rusza sumienie". I niestety zbyt często "zabijałem proroka" - w sobie i wokół siebie. Marnowałem okazję, by raz na zawsze oderwać się od zła. Bo przecież o nie właśnie chodziło. Nawet niewinne pytanie mogło doprowadzić do tragedii, a co dopiero dialog w jaki się z nim wdawałem tyle razy. I ostatecznie to i tak ja przegrywałem...
A nau(cz)ka? Nie ma co składać winy na wyimaginowaną chorobę. Diagnoza jest jasna - wszystko robię na własną rękę a jęczę tylko, gdy już sam sobie nie daję rady. Mały i głupiutki jak dzieciak w piaskownicy.
A jednak... widzę w tym nadzieję: przecież krew męczenników to tylko odrobinka z Krwi, która popłynęła dla MOJEGO Zbawienia. Ona leczy także z rozdwojenia (jaźni?).
***
Jeszcze tylko jeden egzamin i Polska na kilka dni... Jakieś to niewiarygodne. A jednak.

Brak komentarzy: